< body>
Sobota, 3 maja 2 25r.
Piątek nie taki święty, ale język nie zna postu
„
Witajcie,
Pomyślałem, że wypadałoby coś napisać o wczorajszej terapii. Już tydzień temu mnie korciło – bo Pan Terapeuta ten z wielkiej litery, bo on naprawdę czasem potrafi z człowieka wydobyć skarby doprowadził mnie do takiego odkrycia… że mam w sobie moc. Taką prawdziwą, jak ogień pod czajnikiem. Moc, żeby ludzi, którzy mają w głowie rozwalony laczek zamiast mózgu, uświadamiać, że oczy bez mózgu nie dadzą rady.
Ale wtedy jeszcze nie napisałem nic porządnego. Wczoraj wieczorem spróbowałem – trzynaście konarów wrzuciłem do pliku, otworzyłem go z nadzieją… i cóż, poleciał do niebytu. Dziś więc nowa próba. Może tym razem się uda.
Ale najpierw – dzisiejsze świętowanie soboty. Pogoda była z tych przyjemnych: ciepło, bez wiatru. Jechało się do Owińsk pysznie. Na szczęście tylko na grilla, bo kumpel napisał, że się ponoć stęsknił? Że karkóweczka od siostry też tęskni, a piwerko od niego więdnie. Rano ogarnąłem koty – żarełko, kuwety – i o jedenastej byłem już w autobusie.
Na miejscu doświadczyłem dualizmu doświadczenia. Z jednej strony: zapach grilla, który obiecywał Olimp w gębie. Z drugiej: dzieci Kasi – siostry kumpla – i to uderzenie świadomości, jak przemija czas. Dzieci potrafią być lustrem zmian. Było miło. Rozmawialiśmy o starych dziejach sprzed roku dwutysięcznego, złocisty napój został przyjęty, coś na ząb wrzucone, a na deser – nowa fucha. Micha zaprosił mnie do poprowadzenia warsztatu ceramicznego na lipcowym obozie. Wezmę wolne w firmie i nawet jeśli za darmo, to przecież z serca.
A potem – powrót do domu i myśl, że jednak warto opisać wczorajsze „terapełtyzowanie się”.
Z rana – rozprawa w sądzie. Pierwsza z iluś-tam. Potem udało mi się szybko śmignąć tramwajem na Bystrą… a przynajmniej taki był plan. Bo nie zdążyłem wysiąść – tramwaj przeciągnął mnie na pętlę. Powiedziałem motorniczemu:
Chciałbym, jeśli to możliwe, przejechać z powrotem na Bystrą, bo nie zdążyłem otworzyć drzwi i nie wysiadło mi się.
Potem zmieniła się obsada – motorniczy ustąpił miejsca motorniczyni. Wiem, wiem – niektórzy mają dość solidny kij w zadzie, jeśli chodzi o feminatywy, ale to taka rada: nie czytajcie dalej, bo orgazmu z tego nie będzie.
To ja na Bystrej otworzę cały skład dla bezpieczeństwa, żeby nie miał pan problemów z opuszczeniem pojazdu. Dobrze?
Zgodziłem się. I tak wróciłem.
Na Bystrej nie mogłem się przez chwilę odnaleźć. Zakręciłem się jak bączek, ale szybko zaskoczyłem. Cztery uliczki podporządkowane, skręt między słupkami, i wreszcie – znajomy podjazd. Uśmiechnąłem się. Gdybym był prawdziwym poznaniakiem, miałbym chyba kompletnie gdzieś całe to spieszenie się. W Poznaniu dopóki opóźnienie nie przekracza piętnastu minut, to w ogóle nie jest spóźnienie.
Do recepcji, szybkie odbicie obecności, potem winda na dziewiąte. Już tylko minuta po czasie. Gabinety pootwierane, powietrze stało w miejscu, jakby nawet ono miało chwilę na oddech. Wpadłem do Pana Mikołaja – trzy minuty spóźnienia. Drzwi się zamykają, nuta płynie.
Czasami terapia leci jak z bicza – nie wiadomo, kiedy minęła. Czasami wlecze się jak flaczki z olejem. Tym razem – przepadłem. Spotkanie minęło jak mgnienie, i już byłem z powrotem – najpierw Śródka, potem autobus.
W autobusie dopadło mnie zastanowienie. A właściwie – zostało wywołane przez słowa dwóch starszych osób, siedzących przede mną, tuż za szybą:
Będzie się pan w piekle smażył, że sprzeciwia się pan boskiemu planowi!
Jakim prawem? Kto do jasnej urewny daje wam prawo wytykać komuś coś, czego same w sobie nie widzicie? Plan boski u niektórych zakłada chyba prawdziwą pełnię głupoty. Ale stare, pomarszczone katoliki tak chyba mają. I nic na to się nie poradzi.
Wysiadłem przy Studziennej. Dwa przystanki wcześniej niż zwykle, ale czasami trzeba. Ze Studziennej to ja i z zamkniętymi oczami trafię do domu.
Jeszcze tylko wpadłem do Brody po loda – schłodzony, wróciłem do siebie i oddałem się pięknemu, błogiemu lenistwu przy kocich przyjaciołach.